poniedziałek, 25 lipca 2011

Kill Zone 2011 part 2

Po dość niekłopotliwej trasie Warszawa - Płock, dotarliśmy na miejsce. Było trochę jeżdżenia w kółko, trochę błądzenia, ale w końcu trafiliśmy do zapomnianego przez Boga miejsca na trasie nr.562 za miejscowością Brwilno.
Zastanawiając się jak znajdziemy mizernie oznaczony na mapie zjazd do lasu natknęliśmy się na lekko śniętego człowieka w wojskowym Uazie, który wskazał nam drogę...

Ruszyliśmy zatem leśnym duktem, radośnie klekocząc zawieszeniem i otwierając już w myślach chłodne browarki, gdy nagle... Urwaliśmy spory kawałek zderzaka.

Na miejscu zatrzymała nas barykada i posterunek z "w zamyśle miałbyć tu Kaem". Pomierzono do nas z replik, lecz nie wywarło to na Podkowie oczekiwanego przez mierzących rezultatu, więc skierowano nas do Sztabu. Padły też w tamtej chwili słowa, które na zawsze utkwią nam chyba w pamięci: Wszelki alkohol do depozytu....

Na pierwszy rzut oka nic nie było tak, jak być miało. Alko zabrali, NSów do spania nie było, Toików też nie dowieźli. Po obozowisku krzątała się bliżej niezidentyfikowana dzieciarnia i jakieś brzuchate potwory z bronią. BBmax nie dojechał, nad wszystkim powiewała Hamburgerowa flaga i generalnie było nie tak.
Nie zrażając się jednak sytuacją, rozpoczęliśmy rozkładanie naszego obozowiska, bo przecież gdzieś musiała zawisnąć nasza Flaga!

W okolicy godziny 19 stały już podstawy Podkowiańskiego Szeratona, Flaga powiewała a pierwsza część Podkowy zajadała się Kuskusem (oprócz Szczura, który kuskusem pluł, bo mu nie smakuje ta obleśna kaszka!). Ja natomiast wsiadłam do dzielnego Jaszczura i ruszyłam po drugą porcję naszych zacnych chłopaków.

Po tour de Płock w końcu dotarłam na dworzec, odebrałam chłopaków, poczyniliśmy niezbędne zakupy i ruszyliśmy do obozu.

Gdy po raz drugi zajechałam na Killzone, sytuacja wyglądała już zupełnie inaczej. Obóz tętnił życiem, przyjechał Trema, pole zapełniło się namiotami i autami. Po szybkim rozpakowaniu i dostawieniu dwóch pałatek, oszpejowaliśmy się i czekaliśmy na nocną akcję.

Pełni obaw (no bo jak to nie ma dowódcy strony? hasła i odzewu? ustalonego kanału PMR? i gdzie my k*rwa jesteśmy i co mamy robić???) ruszyliśmy w absolutnych ciemnościach w teren w poszukiwaniu radiostacji nieprzyjaciela. Po wyjściu na główną drogę zostaliśmy prawie oślepieni przez księżyc w pełni, świecący nam prosto w plecy. Sceneria jak z kulminacyjnej sceny horroru, wszystko skąpane w srebrnym świetle, nasze zmysły wyczulone do granic możliwości, reagujące na każdy szmer, każdy błysk.

Na pierwsze "urozmaicenia" nie musieliśmy czekać długo - Podkowa na lewo kryj się! i zbliżające się światła samochodu.

Podczas kolejnego manewru ukrycia się w krzakach zaliczyliśmy kontakt. Ktoś raczył nas ostrzelać, lecz po zdecydowanej reakcji Podkowy odstąpił szybko od kontynuowania ataku. Krótka wymiana zdań między nami i strzelającymi - stwierdzili, że są z Unii, zaprzestaliśmy ataku i ruszyliśmy dalej w swoją stronę. Dotarliśmy do opuszczonych budynków, przeszukaliśmy bez rezultatu. W końcu, w okolicy godziny 2 doszliśmy do skraju wyznaczonego nam terenu. Lekko zdegustowani brakiem kontaktów i radiostacji postanowiliśmy w miarę szybko wracaj do obozu i iść spać. Nikt nie przypuszczał, że właśnie w tym momencie rozegra się najbardziej dramatyczna walka tej nocy...
Wracając po własnych śladach, tuż przy przeszukanych wcześniej budynkach, zostaliśmy ostrzelani z lewej. Odpowiadając ogniem wykonaliśmy rolowanie. Wszyscy wiedzieliśmy, że nasza sytuacja jest kiepska, na piaszczystej drodze, oświetleni przez księżyc byliśmy wprost wymarzonym celem. Tylko dzięki szybkości reakcji i zgraniu podczas manewru udało nam się uciec z zasadzki. Zestrzeliliśmy trzech, niestety tracąc Pawła i BeRRna.
W okrojonym składzie i w stanie pełnej gotowości ruszyliśmy w dalszą drogę. Nagle, między drzewami przednie czujki dostrzegły światło, Podkowa natychmiast zaległa w ukryciu. Myśląc, że nadjeżdża samochód, czekaliśmy w ciszy, gdy nagle z głębi lasu dosięgły nas kule nieprzyjaciela. Wymiana ognia była zaciekła a wyczerpane poprzednią potyczką zapasy amunicji nie napawały optymizmem. Dwóch zabitych, nie wiadomo po której stronie. Ktoś z czerwonym światełkiem przechodzi w ciemności dosłownie po mojej nodze, nie zauważając mnie w rowie, po chwili pojawia się następna postać bez szmaty, puszczam serię, niestety, to już też zombie. Trupy zeszły, chwila ciszy przerywana bzyczeniem komarów i szmerami nieprzyjaciela.

"Podkowa ATAK" wyrywa mnie z odrętwienia. Znów las rozbrzmiewa setkami wystrzelonych kul, ktoś krzyczy, że dostał, orientuje się, że to głos Jarego...
Znów kilku naszych i kilku tamtych schodzi. Przeliczam w myślach naszą ekipę: powinien być Misiek, Ed i Szczur na pewno. Nie wiem co z Wojem i Adim. Grunt, że nie leżę tu sama, przelatuje mi w myślach. Cisza...

Odgłos kroków na drodze. Ktoś zbliża się od strony budynków, dochodząc do miejsca w którym leżymy, kryją się za ściętymi pniami. Znów ogień, tym razem z dwóch stron, my leżymy dokładnie po środku. Przerąbane, myślę, nie wyjdziemy stąd żywi. Znów schodzi jeden z tamtych, w następnej wymianie ognia dostaję ja...

Wyłażąc z rowu współczuje chłopakom, którzy jeszcze tam siedzą. Myśląc, że długo tam nie przetrwają w krzyżowym ogniu nieprzyjaciela, drepczę powoli do obozu w nadziei, że jako trupy mnie dogonią. Jakież było moje zdziwienie, kiedy spotkałam prawie pełny team w obozie...

Jak się po chwili okazało, w zasadzce przetrwałam tylko ja i Misiek.

W obozie mało kto śpi. Podkowa korzystając z Jaszczura jako przewoźnej meliny pije zakamuflowana browar. Koło 4.30 Sztab Killzone postanawia zrobić nocny alarm. Pozostawię tą kwestię bez komentarza.

O 5, tuż przed świtem, Komandir zarządza nam przymusowe pójście spać. Wszyscy czekamy na wieści od Miśka, który nadal biega po lesie, polując na zbłąkane hamburgery... a Komandos Misiek walczy zaciekle do 6 nad ranem, zaczepiając nieprzyjaciela, odrywając się, kryjąc w lesie i zadając nie małe straty...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz